Wesoła wycieczka rusza już z samego rana. Auto mknie przyzwoitą drogą. Prrr, szalona! Stój! Tu jest pałac Sapiehów, rzućmy okiem chociaż. Wysiadka. Tarabanimy się przez jakieś chaszcze, gałęzie smagają nas po twarzach. Karina sapaniem jasno daje do zrozumienia, że nie czuje ekscytacji. "Dobra, dobra", myślę, "jeszcze mi podziękujesz". Przechodzimy przez mocno zaniedbany przypałacowy park i naszym oczom ukazuje się potężne gmaszysko. JPRDL... Co to jest?!
Obrzydliwie różowa makabryła. Kto na to pozwolił?! Czysta profanacja. Karina patrzy ze złośliwym uśmieszkiem i widać, że myśli :" przyszedł czas i na twoje sapanie". Jestem zdegustowana.
Pałac piękny, ale kolor tynku przyprawia o mdłości. Obchodzimy go dookoła, do środka nie ma możliwości wejścia. Po chwili dołącza do nas sympatyczny pan w sile wieku i opowiada nam barwną historię tego miejsca. Jest fotografem i przygotowuje foto album z zabytkowymi pałacami Wielkopolski. Podpowiada, że w głębi parku znajduje się mauzoleum von Schulenburgów i co odważniejsi zaglądają do środka, żeby pooglądać trumny a może nawet i ich zawartość. Co? Trumny z zawartością? Jak rażona gromem ruszam kurcgalopem przez nieszczęsny park. Niestraszne mi smaganie bujnym listowiem po twarzy, za nic mam nierówności terenu. Byle szybko, byle już tam być! Nawołuję koleżanki do przyspieszenia marszu, bo życia szkoda, w odpowiedzi słyszę : "leć, leć, bo ci trumny pozamykają!" Grymas dezaprobaty dla braku zrozumienia wykrzywia mi twarz. Docieram.
Chciwie zaglądam do środka ruin, coś mi majaczy. Czekam niecierpliwie na dotarcie współtowarzyszek podróży, bo przez niedopatrzenie są w posiadaniu mojego świetlistego berła. Słit dżizas, co tak długo?! Przez Chiny lezą czy co?! Są. Z ostrożnością zaglądają do środka i kategorycznie odmawiają wejścia! Ale jak to? Dlaczego? Weź no jedna czy druga uruchom to berło, poświeć i zobacz, że nic nadzwyczajnego tam nie ma. Ot, jakaś rozwalona trumna. No co w tym strasznego? Ela rzuca snop światła w głąb. Jedno spojrzenie na jej twarz mówi wszystko. Istna tęcza (z przewagą zieleni i fioletu) mieni się na jej przerażonym licu. "Co tobie, dziecko drogie?" pytam z troską, bo widzę, że dramat wisi w powietrzu niczym pajęczyny w tej pieczarze. "Tam ktoś jest" wionie grobowo z bladych ust. Przyglądam się podejrzliwie, ale nic nie widzę. "Gdzie?" zapytuję uprzejmie jak najsłodszym głosem, żeby traumy nie pogłębiać. "To białe. To twarz. Duuuuch!!!" To ostatnie co było słychać przed podjęciem szaleńczej ucieczki. Poszła jak dzik w żołędzie. I stoję jak ta żona Lota, bo nie wiem czy koleżankę gonić i od obłędu ratować, czy iść sprawdzić co to za licho nam tu figle płata. Szybka narada i Karina bierze na siebie obowiązek ratowania, bądź co bądź, jednej ze składu. Zostaję i sprawdzam. Mnie miałyby ominąć trumny? W życiu! Mnie wystraszyć jakieś duchy? Nigdy! Co zastaję? Niewiele. Uszkodzoną trumnę, bez zawartości niestety. Za to wizualizuję sobie opowieść napotkanego przy pałacu fotografa, według której von Schulenburg został wyciągnięty z trumny a jego zwłoki były wleczone przez konie po pałacowym parku. Czym okazał się ten przerażający duch, przyczyna ataku lęku Eli? Fragmentem białego tynku (ale rzeczywiście wyglądał jak Juliusz Cezar)