1 listopada zobowiązuje do odwiedzenia nekropolii (choć nie powinien), więc i my zaplanowałyśmy cmentarny tour. Nałożywszy odświętny przyodziewek, ruszamy w trasę. Gustujemy raczej w starych tego typu przybytkach. Nowoczesne nagrobki mamy w pogardzie, tam się nie pchamy. Nas musi zachwycać mroczny klimat. Tak mrocznego dawno nie uświadczyłyśmy. Suniemy powoli alejkami odkrywając przepięknej urody grobowce. Tak mamy, nic nie poradzisz. W oddali majaczy mi coś szczególnie interesującego, więc przyspieszam kroku. Już jestem w ogródku, już witam się z gąską a tu nagle... grunt usuwa mi się spod nóg i czuję, że lecę! Z impetem ląduję na dnie jakiejś zapomnianej krypty. Nie wiem tylko czy chrupnięcie wydaje coś, w co całą sobą łupnęłam czy to mój kręgosłup właśnie wydał ostatnie tchnienie. Szybka weryfikacja czy jeszcze żyję (wychodzi na to, że tak) i zaczynam się rozglądać dokąd to trafiłam. Odpalam latarkę a przed oczami zaczynają pojawiać mi się czarowne obrazy. Po lewej talerz biodrowy, za nim cały piszczel. Po prawej kość udowa i kilka żeber. Co za widok! Lekcja anatomii na (nie)żywo. Trwam w zachwycie gdy z wolna zaczynają do mnie dochodzić przytłumione dźwięki. Niezrozumiałe jakieś krzyki, tupot jakiś ciężki. Zrozumiałam, że koleżanki zauważyły już moją nieobecność. Po co to krzyczeć, raban jakiś urządzać? Na cmentarzu trza po cichu. Ani myślę wychodzić na powierzchnię. Jeszcze popatrzę, jeszcze podotykam, dajcie jeszcze moment. Nie zamierzają. Stanowczym tonem nakazują opuścić miejscówkę. Bodajby was...! Gramolę się jakoś, bo zagroziły wezwaniem dźwigu. Tyle mego, że wiem jak to po śmierci się w kryptach spoczywa.